Dwa dni temu obchodziliśmy walentynki, święto zakochanych zapożyczone zza wielkiej wody… Z tej okazji pomyślałam, że aż się prosi o walentynkowe opowiadanie, które mogłabym opublikować na Wattpadzie lub tutaj w zakładce „Do poczytania”.
Na Wattpadzie mam co najmniej dwa opowiadania walentynkowe. Oba należą do fanfików ze świata Miraculum. W moim oryginalnym uniwersum raczej nie świętuję walentynek, dzieląc z moimi bohaterami dość umiarkowane uczucia do tego święta. Moim zdaniem miłość należy celebrować każdego dnia, a nie tylko 14 lutego…
Niemniej – w poniedziałek odgrzebałam niedokończone quasi-walentynkowe opowiadanie stanowiące prequel „Przeczuć”. „Mareszka” miała uzupełnić opowiadanie „Nowiny”, które opublikowałam też na tej stronie. Problem w tym, że utknęłam z pisaniem dokładnie nad filiżanką kawy i lodami w kawiarni w Zielonym. I od dawna nie mogę przebrnąć przez tę scenę. Mimo to pozwolę sobie przytoczyć fragment tego opowiadania, w którym dowiadujemy się, jakie były początki przyjaźni Elki Górskiej z Markiem i Agnieszką. A nie były różowo…
Zawsze, kiedy sytuacja wymagała zastosowania sił szybkiego reagowania, wzywałam swoje oddziały specjalne. Byli nimi moi najbliżsi przyjaciele – Agnieszka Wójcik i Marek Wierzbicki, których znałam od przysłowiowych pieluch. No, bardziej precyzyjnie będzie powiedzieć: od przedszkola. No dobra, jeszcze bardziej precyzyjnie: Marka znałam od pieluch, a Agnieszkę od przedszkola.
Z Markiem było tak, że przechowywaliśmy się u siebie po sąsiedzku, w zależności od tego, czyi rodzice musieli pracować i nie mogli zapewnić nam opieki. Przy tak licznym rodzeństwie Marek po prostu przypiął się gdzieś tam w mojej głowie jako mój trzeci brat. I tak już zostało.
Agnieszka przykleiła się zaś do mnie pierwszego dnia przedszkola. Jak mi wyznała później, spodobały jej się moje podkolanówki. Szczerze mówiąc, nie pamiętałam w ogóle, co w tych podkolanówkach było takiego nadzwyczajnego.
Początki naszej przyjaźni były trudne, bo byłam niejako przyspawana do dwóch jednostek, które na początku niezbyt się lubiły nawzajem. Mój sąsiedzki brat uważał mnie za swoją nieodłączną towarzyszkę w nowym miejscu, jakim było przedszkole, zaś wielbicielka moich podkolanówek uważała, że dziewczynki powinny się trzymać razem i należało pozbyć się natrętnego intruza. Jako zbiór wspólny czułam się bardzo niekomfortowo i musiałam zostać przyparta do muru przez jedno z nich (już nie pamiętam które), żeby wyrazić wszem i wobec, że dłużej tak nie mogę się szarpać między nimi. I od tamtej pory zaczęliśmy się trzymać w trójkę. Tak po prostu.
I nagle, po latach, w ostatnie walentynki Markowi i Agnieszce coś odbiło i stracili dla siebie głowy. Nie, żebym miała coś przeciwko! Ale było to nieco zaskakujące, że nagle z uszczypliwych żarcików przeszli płynnie do obściskiwania. No dobra, nie obściskiwali się przy mnie! I całe szczęście! Czułabym się przy tym chyba nieswojo. Zajęło mi kilka dni intensywnej autoterapii, żeby przywyknąć do drobnych gestów, które nagle się pojawiły. I nie mówię tu o trzymaniu się ze ręce czy patrzeniu sobie w oczy.
Zdecydowanie większe wrażenie na mnie, jako obserwatorze, robiło muśnięcie ręki w przelocie, czy przyglądanie się ukochanej osobie, kiedy się myśli, że nikt nie patrzy. Ostatecznie mogłam stwierdzić – ponownie ze zdumieniem! – że obserwowanie ich budziło we mnie rozczulenie. Aż się cieplej na sercu robiło, widząc ich razem.
Czując powiew wiosny i przypływ nowych sił, mam plan dokończenia wreszcie opowiadania pt. „Mareszka”. Zostanie ono włączone w zbiór pt. „Chwile”, które publikuję na Wattpadzie. Trzymajcie kciuki za wenę! A póki co zapraszam do lektury innych moich opowiadań i oczywiście – książki! „Przeczucia” wciąż można kupić!