Rozdział pierwszy powieści „Przeczucia”

Rozdział pierwszy powieści „Przeczucia” autorstwa Leny Klimki. „Przeczucia” to książka dla młodzieży, która ukazała się w czerwcu 2018 r. Krótki opis znajdziecie tutaj.

Okładka książki pod tytułem Przeczucia
Okładka książki
pt. „Przeczucia” (2018)

Nie lubię lata. Jedyną jego zaletą jest to, że są wtedy wakacje. Ale te straszliwe upały tak dają mi się we znaki, że zdecydowanie nie jest to moja ulubiona pora roku. Siedząc na tylnym siedzeniu w samochodzie mojej mamy z nosem przyklejonym do szyby, cieszyłam się z dwóch rzeczy – że kiedyś ktoś mądry wymyślił klimatyzację samochodową i że moja mama wpadła na genialny pomysł kupienia autka wyposażonego w taki wynalazek. Teraz to cudo ratowało moje jestestwo przed całkowitym upieczeniem się w ok. 50 stopniach Celsjusza. Co prawda, słońce niemiłosiernie grzało mnie w twarz, ale za oknem widziałam tyle ciekawych rzeczy, że nie mogłam oderwać wzroku.

Dzisiaj, w ostatnim dniu wakacji, moja rodzina wyruszyła w nieznane. Jechaliśmy wszyscy siedmioro w dwóch samochodach należących do moich zapracowanych rodziców. W trzecim samochodzie – tym razem dostawczym i wynajętym za ciężkie pieniądze – przewożony był nasz cały dobytek. Dzisiaj zamykaliśmy pewien rozdział w naszym życiu. Przeprowadzaliśmy się do nowego domu.

Celem naszej podróży było małe miasteczko na południu Polski – Zielone. Już sama nazwa brzmiała bardzo zachęcająco i optymistycznie. Dodatkową atrakcją i – co tu dużo kryć – głównym powodem naszej przeprowadzki, był mieszczący się w nim zamek. A właściwie ruiny zamku, w których moja mama miała za zadanie przygotować muzeum. To był jej własny projekt, coś w rodzaju przedsięwzięcia naukowego. Cóż, moja mama naprawdę kocha swoją pracę i ma mnóstwo energii i entuzjazmu. I naprawdę potrafi tym zarazić mnóstwo osób. Najlepszym na to dowodem była zgoda jej uczelni na wysłanie jej do pomocy małej armii studentów historii sztuki.

A najbardziej w tym wszystkim podoba mi się to, że od samego początku nie było mowy o „weekendowej mamusi”. Moi rodzice zgodnie oświadczyli, że przenosimy się wszyscy razem. Jasne, że z żalem żegnałam się z przyjaciółmi, których zostawiłam w Dolinie – miasteczku, w którym mieszkałam całe życie… Ale wierzę mocno, że niektóre z tych przyjaźni przetrwają na odległość, szczególnie w erze wszechobecnego Internetu. Zdecydowanie ważniejsza jest przecież rodzina w komplecie!

Uśmiechnęłam się do siebie. Tak, lubiłam moją rodzinkę. Zawsze bawiło mnie określenie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Ale ja bym nie zamieniła nikogo z moich najbliższych nawet za góry złota! Moi rodzice są najlepszymi rodzicami na świecie. Nie w kategorii rozpieszczania. Co to, to nie! Można powiedzieć nawet, że wręcz przeciwnie – jesteśmy wychowywani w bardzo staroświeckim stylu, co nie przysparza nam zbyt wielkiej popularności we współczesnym rozbuchanym świecie. Mam dwie siostry i dwóch braci.

Najstarsza jest Kasia, która w tym roku zaczyna studia na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie (jakby ktoś nie wiedział). Dostała się na psychologię, choć wszyscy wieszczyli jej porażkę. Było bardzo trudno, ale przecież Kasia jest inteligentna ponadprzeciętnie, więc jeżeli o mnie chodzi, nie zaskoczył mnie jej sukces… Łukasz to mój starszy o rok brat. Jak na razie nie odkryłam jego użytecznych funkcji, bo od wczesnego dzieciństwa uwielbiamy się ze sobą bić i kłócić. Oczywiście nie na okrągło! Tak naprawdę to podejrzewam, że nie możemy bez siebie żyć. Ale pewnie żadne z nas by się do tego głośno nie przyznało.

Następna w kolejności jestem ja. W samym środeczku. Średnia siostra, średnie dziecko. Chociaż mam nadzieję, że w jakiś sposób jestem wyjątkowa. Więc w takim razie nie „średnia”, a „środkowa”. To brzmi o wiele mniej kompleksogennie. Co więcej, jakiś czas temu stworzyłam swoją „zbalansowaną teorię”, której punktem wyjścia jest mój znak zodiaku – Waga. Uznałam, że skoro jestem w samym środku rodzeństwa, dzięki mnie zachowana jest równowaga w naszej rodzinie. Mam nadzieję, że nie świadczy to o moim egoizmie, a raczej o chęci znalezienia swojego miejsca w świecie.

Wracając do mojego rodzeństwa… Jadzia to moja młodsza siostra. Ma dwanaście lat i przechodzi teraz dziwny etap dojrzewania. Wydaje mi się, że byłam normalniejsza w jej wieku, co wcale nie było tak dawno temu. W końcu jestem tylko cztery lata starsza od niej! Najmłodszy jest Krzyś. Ma dopiero dziewięć lat i wciąż jest słodkim dzieciakiem, choć pamiętam doskonale, że kiedy byłam w jego wieku, czułam się już prawie dorosła!

Obraz naszej rodziny dopełnia mały szczeniak, którego dostaliśmy od siostry mojej mamy, cioci Wandy. Brutus – bo tak go nazwaliśmy – zapowiada się na sporego psa. Chociaż ma dopiero cztery miesiące, już sięga mi do kolan. Jest cały biały i ma rude uszy. I cieplutkie bursztynowe oczy.

Skoro już o Brutusie mowa, przez całą drogę siedział na moich kolanach i od czasu do czasu rzucał mi spojrzenie pełne wyrzutu. Nie wiem, czy było mu niewygodnie – należę, niestety, do tych nieco zbyt szczupłych osób – czy też może odkrył, że bardzo nie lubi podróżowania samochodem. Pogłaskałam go po łebku i zapewniłam, że już niedaleko i musi jeszcze trochę wytrzymać. Moja mama zerknęła na mnie w lusterku wstecznym i uśmiechnęła się do mnie.

– Już dojeżdżamy – powiedziała. – Widzicie te góry po lewej? Kiedy wjedziemy między nie, będziemy już w Zielonym.

– Będziemy mieszkali w górach! – roześmiała się Jadzia.

– To jeszcze nie góry – odparłam. – Jakieś wzgórza tylko.

– Dla mnie to góry – uparła się Jadzia. – U nas było płaściej.

– Bardziej płasko – poprawiła odruchowo mama.

– No przecież mówię! – obruszyła się moja młodsza siostra. – Przecież zrozumiałyście, o czym mówię.

– Jednak dobrze by było, żebyś wypowiadała się nie tylko zrozumiale dla otoczenia, ale też poprawnie – odpowiedziała jej spokojnie mama, na co Jadzia demonstracyjnie się obraziła. No cóż… Pewnie wkrótce z tego wyrośnie, choć oczywiście rodzice starali się sobie tylko znanymi metodami wychowawczymi wyplenić z niej to dziwaczne zachowanie.

– A gdzie ten twój zamek? – zagaiła Kasia, widząc zmarszczone czoło mamy.

– Na Wzgórzu Północnym, więc powinnyśmy za moment go zobaczyć.

– A gdzie będziemy mieszkać?

– Znaleźliśmy z tatą miły domek na zboczu Wzgórza Północnego – odpowiedziała mama i dodała z uśmiechem: – Więc nie będę miała daleko do pracy.

– A nasza szkoła? – zapytałam. – Jest daleko?

– W linii prostej niedaleko – wyjaśniła mama. – Ale idąc wzdłuż drogi, będzie gdzieś z pół godziny.

– No to nie tak źle. – Uśmiechnęłam się do mamy. Chciałam dać jej do zrozumienia, że cieszę się z tego, że pojechaliśmy wszyscy razem.

– Spodoba się wam, obiecuję – szepnęła mama i widziałam, że zerknęła w lusterko. Tym razem na Jadzię. Ale ona wciąż obrażona patrzyła w przeciwną stronę.

Tymczasem droga zaczęła się wcinać w przełęcz między wzgórzami i nagle otoczył nas las. Od razu zrobiło się przyjemniej – nieco ciemniej i chłodniej, co moja twarz, wciąż przyklejona do szyby, przywitała z ulgą.

– No i proszę! – wykrzyknęła mama z radością. – Jesteśmy w Zielonym!

Faktycznie, minęłyśmy właśnie tabliczkę z napisem „Zielone”. I zaraz powitało nas miasteczko, które nagle wyrosło zza góry, obok której przejechałyśmy. Znajdowało się w rozległej kotlinie, którą otaczały cztery wzgórza, podobne do tego, na którym ponoć znajdował się zamek. Niestety, w trakcie jazdy nie udało mi się go zobaczyć, ale wiedziałam, że jeszcze dzisiaj pobiegniemy tam razem z mamą i obejrzymy dokładnie jej miejsce pracy.

Dojechałyśmy do skrzyżowania i główna droga zapraszała nas do centrum Zielonego. Mama jednak zdecydowanym ruchem nacisnęła kierunkowskaz i nasza Meganka posłusznie skręciła w lewo. Mijaliśmy jakieś ładne domki ogrodzone malowniczymi płotkami i cały czas zastanawiałam się, który z nich będzie nasz. Ale mama jechała dalej.

Kiedy minęłyśmy ostatni z domów, mama ponownie skręciła w lewo i ruszyła stromą drogą pod górę. Po chwili zobaczyłam nasz nowy dom. Wiedziałam, że dojechałyśmy na miejsce. Na podjeździe stał już samochód taty. Łukasz rozglądał się ciekawie dokoła, a Krzyś biegał jak szalony. Domyśliłam się, że radość z nowego domu była tylko pośrednim powodem tego wybuchu euforii. Podejrzewałam, że Krzyś nadrabia trzygodzinny bezruch podczas podróży.

– No i co myślicie, dziewczynki? – zagadnęła nieśmiało mama, wyłączając silnik.

– Dla mnie bomba! – odpowiedziała od razu Kasia. – Zamawiam największy pokój!

– A ja najmniejszy! – nie mogłam być gorsza od siostry.

– Spokojnie, dziewczęta! – roześmiał się tata, który usłyszał nasze zamówienie. – Nie mamy aż tylu pokoi!

– No, toście się nie postarali – zażartował Łukasz. – Ja mogę mieszkać gdziekolwiek. Byle nie z Elką.

– Nie sądzicie, że tę dyskusję powinniśmy odbyć jakiś czas temu? – wtrąciła Kasia. – Teraz, jak to się mówi, łyżka musztarda po obiedzie!

– Zaraz przyjedzie ekipa z meblami – zauważył przytomnie tata. – Więc może chodźcie szybko na małe oprowadzanie i niech każdy zaproponuje coś dla siebie. Potem podejmiemy decyzję.

Czym prędzej weszliśmy do domu. Zdziwiło mnie, że zgrabny poniekąd domek okazał się tak duży wewnątrz. Przywitał nas dość duży przedpokój, z którego po lewej stronie można było wejść do niewielkiego pokoju. Mama z góry zastrzegła sobie prawo do zagospodarowania całego parteru. Dowiedzieliśmy się zatem, że mieścić się tu będzie sypialnia rodziców. Obok niej, wzdłuż lewej ściany znajdowały się schody na górę, której urządzenie nasi wspaniałomyślni rodzice zostawili nam. Po prawej stronie najbliższe drzwi od wejścia prowadziły do przyszłego salonu. Dalej była łazienka, a następnie ogromna kuchnia.

Na pierwszy rzut oka wydała mi się wielkości całego naszego mieszkania w Dolinie. Jeśli to, co mieliśmy teraz, odpowiadało standardowej wielkości kuchni, to tam mieliśmy kuchnię o wymiarach pudełka zapałek. W odróżnieniu od salonu i sypialni rodziców, tu stały już wszystkie meble. Największe wrażenie robił ogromny stół, przy którym – nie było obaw! – pomieści się cała nasza liczna rodzina. Nawet z łokciami. Z rozdziawionymi buziami ruszyliśmy za rodzicami dalej korytarzem, który zakręcał w lewo za schodami i prowadził do pomieszczenia, które mama zamierzała przeznaczyć na spiżarnię, i do dwóch pokoików, których przeznaczenia jeszcze nie obmyśliła lub nie chciała nam zdradzić.

Poszliśmy na górę. O ile na dole to raczej nasi rodzice byli bardziej podekscytowani, o tyle na górze to my okazaliśmy żywsze zainteresowanie. Wszystkie pokoje, a było ich pięć, miały przynajmniej jedną lub nawet po dwie skośne ściany. Największy pokój znajdował się nad salonem i sąsiadował z łazienką. Następnie – nad kuchnią – były dwa niemal jednakowe pokoiki o wymiarach dwa metry na dwa i pół metra z wbudowanymi szafami wnękowymi i regałami. I od pierwszej sekundy wiedziałam, że jeden z nich musi być mój. Pozostałe dwa pokoje były nieco większe, ale nie podobały mi się tak bardzo, jak te najmniejsze.

No i się zaczęło! Rodzice przez chwilę wyglądali tak, jakby chcieli uciec. My natomiast rzuciliśmy się do swoich pokoi. Ja dopadłam pokoik tuż obok łazienki z oknami wychodzącymi na wschód. Jadzia rzuciła się do największego pokoju i obrzuciła mamę tak wyzywającym spojrzeniem, że aż wstrzymałam oddech. Jednak mama uniosła tylko brwi, a następnie spojrzała na Jadzię TYM wzrokiem. Pod jego wpływem wszyscy zamieniają się w kupkę popiołu. Mam nadzieję, że odziedziczyłam po niej tę zdolność (raz chyba nawet udało mi się – niechcący… – spojrzeć tak na kolegę, który komentował mój referat).

Jakkolwiek Jadzia była zdecydowana na ciągłe buntowanie się i obrażanie, nie mogła wytrzymać konkurencji z mamą. Z nosem na kwintę przeniosła się do pokoju naprzeciwko. Obok niej stał Łukasz. A Krzyś pobiegł czym prędzej do największego pokoju, z którego dopiero co zrezygnowała Jadzia. Kasia zaś stała pośrodku tego zamieszania i wyglądała tak, jakby miała wybuchnąć śmiechem. Kiedy już każdy wyglądał na zadowolonego, stanęła koło mnie i puściła do mnie oko.

– Miałam cichą nadzieję, że ten drugi będzie dla mnie – szepnęła mi do ucha.

– Są najlepsze – odszepnęłam. – Ale nie mówmy im o tym.

– Nawet do głowy mi nie przyszło!

Rodzice najwyraźniej odetchnęli z ulgą. Przypuszczam, że obawiali się małej wojny. I pewnie by do jakiejś doszło, gdyby Jadzia głośniej oprotestowała swój nieco przymuszony wybór. Na szczęście skończyło się na buntowniczym pomrukiwaniu pod nosem. Zresztą, widziałam doskonale, że i tak jej się podoba nowy pokój. W porównaniu z tym, w którym jeszcze dzisiaj rano mieszkałyśmy razem, teraz miała salon!

Kiedy nadjechała wreszcie bagażówka, rozpętało się klasyczne piekło przeprowadzkowe. Mama dwoiła się i troiła, żeby ustawić wszystkie meble w odpowiednim porządku. Tato zarządzał ekipą i kierował panów do odpowiednich pomieszczeń. Moje rodzeństwo szalało w swoich pokojach. Jedynie ja i Kasia nie musiałyśmy zajmować się ustawianiem mebli, bo miałyśmy praktycznie wszystko urządzone. Należało jedynie wskazać panom od przeprowadzek, gdzie ustawić łóżko i biurko, i mogłyśmy przystąpić do rozpakowywania naszych rzeczy.

Przy każdym kolejnym pudle z książkami czułam cudowny dreszcz. Rozkładanie swoich rzeczy na nowiutkich regałach i w szafkach było niesamowitą frajdą! Nareszcie miałam swój własny pokój i mogłam go urządzić całkowicie po swojemu!

Późnym popołudniem mama wreszcie opanowała sytuację na dole i zjedliśmy późny obiad. Wszyscy wyglądaliśmy na bardzo szczęśliwych, ale i bardzo zmęczonych. Ostatnie dni dały nam nieźle popalić. Najpierw pakowanie całego dobytku, potem ta długa podróż i pół dnia rozpakowywania. Mnóstwo pudeł stało w jednym z dwóch tajemniczych pokoi za spiżarnią. Ale na nie przyjdzie jeszcze czas.

– Zmęczeni? – zapytała mama z uśmiechem.

– Padnięci. – Westchnęła Jadzia.

– No, to jaki mamy plan na popołudnie?

– Musimy dokończyć rozpakowywanie – odpowiedział Łukasz.

– Nie. – Mama pokręciła głową. – Na dzisiaj wystarczy. Musicie odpocząć przed jutrzejszym dniem – przypomniała nam o rozpoczynającym się jutro roku szkolnym. – Tomasz, ja naprawdę nie wiem, czemu zostawiliśmy tę przeprowadzkę na ostatni dzień wakacji.

– Kochanie, wiesz przecież! – odpowiedział jej tata. – Gdybym wiedział, że remont będzie robiła tak koszmarna ekipa, w życiu bym ich nie wziął! Romek ich polecił, bo sam nie mógł przyjść ze swoimi ludźmi. No cóż, więcej ich już nie zatrudnię.

– Dobrze, że chociaż udało się dzisiaj… – Westchnęła mama. – No dobrze, dzieci. Może przejdziemy się na mały rekonesans?

– Na zamek? – zainteresował się od razu Krzyś, a ja też jakoś poczułam przypływ nowych sił.

– Na zamek! – Roześmiała się mama.

To było fantastyczne uczucie, kiedy patrzyło się na nią w chwili, kiedy weszliśmy na szczyt Wzgórza Północnego i oprowadzała nas po ruinach. Chciałabym w przyszłości mieć pracę, która choć w połowie da mi tyle radości i satysfakcji, co jej. To taki prosty plan na życie: robić to, co się lubi i być z kimś, kogo się kocha. Z wzajemnością, oczywiście…

Tutaj kończy się rozdział pierwszy powieści „Przeczucia”

Chcesz dowiedzieć się więcej? Zaobserwuj fanpage Leny Klimki – tam pojawiają się bieżące informacje o publikacjach

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

15 − 11 =