„Jak skończyć opowieść?”, „Skąd wiesz, że to już koniec?”, „A może jeszcze jeden rozdzialik?”, „Dlaczego to już?!”
Wierzcie lub nie, ale takie komentarze widzę pod większością moich opowiadań fanfikowych. Zupełnie jakby czytelnicy tak bardzo wczuli się w bieżącą historię, że chcieliby, żebym ciągnęła to jak „Klan” czy „Modę na sukces”… A ja po prostu wiem, że pewne historie trzeba zamknąć w miejscu, które są dla nich naturalnym końcem.
Każdy pisarz jest inny, dlatego też zastrzegam na wstępie, że to, co piszę w niniejszym poście (i w ogóle na moich blogach), jest moim subiektywnym punktem widzenia. Bazuję na doświadczeniach i obserwacjach własnego procesu twórczego. Być może są pisarze, którzy przechodzą przez ten proces podobnie. Bardzo chętnie podyskutuję na temat Waszych doświadczeń w komentarzach pod postem. Możemy się też spotkać na Twitterze lub Facebooku!
Zatem: jak to wygląda u mnie? Skąd wiem, że powinnam skończyć opowieść? Że to już koniec, taki prawdziwy. Przez duże „k”. Cóż… Banalnie brzmi odpowiedź: „Po prostu wiem”, ale trochę tak jest. Kiedy siadam do pisania, to widzę główne drogowskazy, które nieuchronnie prowadzą do stacji końcowej. Muszę wiedzieć, dokąd zmierzam. Obranie kursu pomaga płynąć fabule, nie boję się wtedy wątków pobocznych czy dygresji, choć muszę przyznać, że unikam pisania dygresjami. Sama nie przepadam za nimi w książkach i być może stąd podświadomie unikam ich w mojej twórczości.
Kiedy mam punkt odniesienia, łatwiej umieszcza mi się małe wskazówki, które nabierają znaczenia w odpowiednim momencie rozwoju sytuacji. Umożliwia mi to także zaplanowanie zwrotów akcji, które nie zrujnują całej fabuły. Z pełną odpowiedzialnością wyznam, że warto znać koniec opowiadanej historii – nawet zanim przystąpi się do pisania. Nie mam tu na myśli pisania ostatniego rozdziału, zanim napisze się pierwszy! Ale choćby mgliste pojęcie o zakończeniu historii znacznie ułatwia pracę nad książką.
Może się zdarzyć, że nawet jeśli mamy już zdefiniowane zakończenie, jednak przestrzelimy nasze zakończenie. Pojawia się wtedy przemożna potrzeba napisania dodatkowego rozdziału lub krótkiego epilogu na zamknięcie opowieści. Mnie się tak zdarzyło w opowiadaniach, dla których miałam rozpisane kamienie milowe, ale w trakcie pisania dorzuciłam sporo niespodziewanych detali i po osiągnięciu zaplanowanego Końca (tego przez duże „k”!), wiedziałam, że potrzebuję jeszcze jednego lub dwóch rozdziałów do pełnego domknięcia historii.
Jak skończyć w takim przypadku? Warto zaufać intuicji i starać się wyczuć granicę między ogromnym niedosytem a niepotrzebnym ciągnięciem fabuły do „świętego nigdy”. Chyba nikt z nas nie chciałby pisać tasiemców, które już dawno minęły swój naturalny koniec, przez co ma się wrażenie, że ciągną się w nieskończoność.
Zastanawiam się, czy intuicyjne wyczucie zakończenia książki jest cechą wrodzoną, czy może nabywa się ją wraz z rozwijaniem rzemiosła pisarskiego. Chętnie się dowiem, jak to wygląda u innych piszących.
Do zobaczenia w komentarzach i na social media (Twitter, Facebook)!