Już jutro „ulubiony” dzień wszystkich zwolenników noworocznych postanowień, czyli Blue Monday. Z tej okazji pomyślałam, że podzielę się z Wami kilkoma refleksjami dotyczącymi tego bezsensownego zwyczaju obiecywania sobie niemożliwego, a potem rezygnowaniem z realizacji tych jakże nierealnych obiecanek-cacanek…
Dwa lata temu pisałam o postanowieniach noworocznych. Przyznałam wtedy, że nie jestem ich zwolenniczką, bo moim zdaniem nie istnieje magiczny sposób, by jednego dnia zmienić swoje życie o 180 stopni. Zamiast postanowień wolę stosować cele – roczne, kwartalne, miesięczne. Moim zdaniem przekłada się to ma dużo większą szansę powodzenia, żeby nie powiedzieć wprost – realizację. Duże cele zawsze można rozłożyć na mniejsze i realizować je metodą małych kroczków. Zaś postanowienia noworoczne zazwyczaj są górnolotne, optymistyczne i… niestety mało realistyczne. Nic więc dziwnego, że padamy po mniej więcej dwóch-trzech tygodniach. I przychodzi Blue Monday… A my łapiemy deprechę…
Żeby Wam pokazać, co mam na myśli, przedstawię Wam hipotetyczną sytuację. Załóżmy, że wraz z nadejściem Nowego Roku podejmuję postanowienie: „W tym roku będę regularnie ćwiczyła”. Powiedzmy, że w pierwszym odruchu odpaliłam YouTube’a z Ewą Chodakowską i nawet wytrzymałam cały filmik. Spocona, zdyszana i zadowolona z siebie postanawiam się nagrodzić odpoczynkiem i długą kąpielą. A potem przez trzy dni walczę z zakwasami. Wiadomo więc, że nie wrócę do ćwiczeń w najbliższym czasie, bo muszę się zregenerować. I tak mija cały tydzień. Najpierw były zakwasy, potem praca… Obiecuję sobie, że w piątek wieczorem – no! Ostatecznie w sobotę! – zrobię drugą sesję. Ale schodzi mi, bo jakieś domowe obowiązki albo jakiś wypad na zakupy (chodzenie po sklepach przecież można zaliczyć do aktywności fizycznej, prawda?) I zaczyna się oszukiwanie systemu… Nie muszę chyba mówić, że w trzecim tygodniu nie ma już opcji na ćwiczenia, bo już oklapłam z początkowego entuzjazmu…?
Przychodzi styczeń i startujemy z celem rocznym: zrealizuję program podstawowy pilatesu. Rozkładamy cel roczny na kwartalny (w moim przypadku działa podział kwartalny, a potem miesięczny): w pierwszym kwartale zrealizuję 25% programu podstawowego pilatesu. Na styczeń zaś planuję: zapoznanie się z programem, podział na cztery części kwartalne, podział pierwszego kwartału na 3 miesiące, podział stycznia na cztery tygodnie. I mamy informację, ile ćwiczeń mamy wykonać w każdym tygodniu. Proste? Policzalne? Weryfikowalne? No, a jakże!
Czy w tej sytuacji groziłby mi Blue Monday? Raczej nie, bo nadszedłby w momencie, kiedy ja bym się dopiero rozgrzewała.
I to prowadzi mnie do mojej tezy, że określając jasno swoje cele, możemy zapobiec wystąpieniu u siebie syndromu Blue Monday. Szczerze mówiąc, ja o tym zjawisku usłyszałam dopiero dwa lata temu i nawet w tamtym poście napisałam, że „podobno coś takiego istnieje”… Zabawne, prawda?
Mam taką propozycję dla nas wszystkich, żebyśmy nie czekali z postanowieniami na Nowy Rok. Spróbujmy nie wymagać od siebie od razu przenoszenia gór. Jeśli nigdy nie wspięliśmy się nawet na pagórek za naszym domem, to raczej nie wymyślajmy sobie zdobycia Mount Everestu w ciągu najbliższego miesiąca… Rozumiecie moją przenośnię.
A drugi apel z mojej strony, który być może uchroni Was przed Blue Monday, dotyczy kwestii podejścia do zmian. Nie róbmy postanowień, ale wyznaczajmy sobie cele. Jeśli są to cele wielkości słonia, to wiecie, jak jemy słonia, prawda? Po kawałku… No, chyba że jesteśmy wężem z „Małego Księcia”, to wtedy chapniemy go w całości…
Mam nadzieję, że tym krótkim wpisem natchnęłam Was do zwalczania syndromu Blue Monday. Życzę Wam, żebyście uniknęli pułapek zastawionych przez noworoczne postanowienia. Dajcie znać w komentarzach, jakie macie zdanie o postanowieniach, planach, celach i tym nieszczęsnym „Niebieskim Poniedziałku”…
Zawsze możecie podyskutować ze mną na Instagramie lub moim fanpage’u – tam też pojawi się wpis o Blue Monday. Do zobaczenia!