Już dawno nie miałam takich wspaniałych wakacji! Przez przypadek zafundowałam sobie bardzo leniwy tydzień – tydzień czytelniczy! I to było właśnie to, czego moje udręczone dusza i umysł potrzebowały…
Zaczęło się niewinnie, od Netflixa, który atakował mnie reklamami serialu „Bridgertonowie” na każdym niemal kroku. Jako, że jestem jednostką odporną na owczy pęd (np. przebój kinowy „Gladiator” obejrzałam dopiero, jak już wycofywali go z kin, za Harry’ego Pottera wzięłam się dopiero po zmuszeniu przez przyjaciółkę i to w dodatku, kiedy miał wychodzić szósty tom, „Igrzyska Śmierci” przeczytałam dopiero w zeszłym roku, a filmu wciąż nie widziałam… itd. Itd…), podeszłam do kolejnego przeboju z pewną rezerwą. Kiedy YouTube dołożył starań, żeby mi wcisnąć jakiś urywek, podjęłam wysiłek i sprawdziłam, na podstawie jakiej książki ów przebój został nakręcony… Co jak co, wolałam zacząć od literackiego pierwowzoru.
To było w zeszły poniedziałek.
Kiedy odkryłam Julię Quinn.
I sprawdziłam listę wszystkich dziewięciu tomów cyklu „Bridgertonowie”.
Siedem dni, osiem książek i osiem odcinków serialu później, muszę się przyznać, że znów uległam temu czemuś, co wcześniej oczarowało miliony (czytelników, widzów, co tam chcecie!) Ale może zacznę od początku.
Nie ukrywam tego, że Jane Austen jest moją idolką i niedoścignionym wzorem pisarskim. Nie potrzebowała wielu słów, żeby celnie i z właściwą sobie ironią opisywać perypetie swoich bohaterów. Uwielbiam jej styl, a jej książki należą do moich najbliższych przyjaciół. Wspominałam kiedyś na Instagramie, że ulubione książki traktuję jak przyjaciół, na których mogę liczyć w każdej chwili. Wszystkie powieści Jane Austen mogę zaliczyć do tego grona, choć oczywiście prym wiodą „Duma i uprzedzenie” oraz „Perswazje”.
Kiedy więc zobaczyłam, że pani Julia Quinn nazwana została „współczesną Jane Austen” (tak, wiem… chwyt marketingowy wydawcy!), zaświeciło się małe światełko nadziei, że trafiam pod dobry adres. Niemniej jednak… Wciąż ze sporą dawką ostrożności, sięgnęłam po pierwszą część cyklu „Mój Książę”, nie wiedząc jeszcze, że pakuję się cały tydzień czytelniczy.
Prolog obiecywał wiele, ale kiedy przeczytałam pierwsze słowa skreślone przez Lady Whistledown, już wiedziałam, że pochłonę tę książkę za jednym posiedzeniem. Mogłam się założyć, że przy tworzeniu Kroniki Towarzyskiej Lady Whistledown Julia Quinn miała przed oczami obraz samej Jane Austen z jej zmysłem obserwatorki i ciętym piórem. Niestety… Na Lady Whistledown też się to nawiązanie kończyło…
W poniedziałek przeczytałam Tom 1, we wtorek dwa następne, w środę kolejne dwa… I tak przez cały tydzień, po pracy, nie robiłam nic tylko czytałam. Czytelnicze święto, błogie lenistwo… Fakt, zdarzały się momenty, kiedy łapałam autorkę na lukach w fabule lub naciąganych wątkach. Zdarzały jej się też powtórzenia w kolejnych tomach, co też wywoływało moje rozbawienie. Zupełnie jakby Julia Quinn pewne fragmenty kopiowała z poprzednich tomów (albo miała jedną matrycę do całego cyklu…) Ale to takie nieszkodliwe uchybienia… Gorzej było przy scenach, w których przekraczane były pewne granice, ale ten blog to nie miejsce i czas na ich roztrząsanie. Może przy innej okazji wrócę do tego. Mimo tych uchybień miałam ogromną frajdę z tej lektury, choć większą z pierwszych tomów niż z późniejszych – tak do połowy cyklu mniej więcej. Zupełnie jakby zamknięcie wątku Lady Whistledown zmniejszyło mój entuzjazm do dalszej fabuły. Ale może to tylko zbieg okoliczności…
Zachęcona książkami, wreszcie usiadłam do oglądania. Można powiedzieć, że czytelniczy tydzień zakończył się telewizyjnym weekendem. Właśnie skończyłam oglądać i cieszę się, że ekranizacja nie jest na tyle wierna literackiemu pierwowzorowi, żeby nie oczekiwać drugiego sezonu z ciekawością. Po przeczytaniu książek wiem, co się wydarzy, kto będzie głównym bohaterem, jakie perypetie czekają biednego Anthony’ego… Cieszę się, że w serialu zarysowano już wątki poboczne, które nawiązują do późniejszych książek. Zostaje całkiem spory margines, który – mam nadzieję! – twórcy wypełnią treścią dodatkową. Cieszyło mnie, że mogłam wcześniej poznać Marinę i sir Phillipa. Choć w przypadku Mariny jej wątek już na wstępie tak odbiega od pierwowzoru, że… cóż… wygląda na to, że – o ile dobrze liczę – sezon piąty serialu obfitować będzie w niespodzianki!
Oczywiście rozbawiła mnie fikcja historyczna, w której arystokracja brytyjska obfituje w różnorodność rasową. Nie ukrywam, że dodaje to serialowi wiele uroku! Oczywiście Simon to Simon – tu nawet nie trzeba komentarza, ale Lady Danbury to strzał w samą dziesiątkę! Adjoa Andoh jest wspaniała w tej roli i szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie teraz innej Lady Danbury…
Żałuję tylko tego wielkiego spojlera na koniec pierwszego sezonu… Choć po chwili zastanowienia stwierdzam, że jeśli ktoś przeczytał wszystkie książki, to wiedział, kto siedział w tym powozie…
1 thought on “Czytelniczy tydzień z Bridgertonami”